Ciepłe letnie wieczory to świetna okazja – jak powszechnie wiadomo – żeby sobie po-grillować w gronie znajomych, a wspólne biesiadowanie – żeby sobie po-politykować. I nie jest to wcale tylko nasza, polska specjalność.
Podczas jednej z takich tegorocznych „posiadówek” z udziałem mojej skromnej osoby, któryś z uczestników sformułował w pewnym momencie następującą konkluzję: „..Bo wszystko przez to, że w Polsce kapitalizm jest dziki!”. A widząc moje zdziwienie, dodał ponadto: „Bo każdy robi, co chce – taka… wolna amerykanka!”

Oczywiście mówca, wypowiadając określenie „wolna amerykanka”, nie miał przy tym na myśli znanej odmiany walk zapaśniczych (wolnoamerykanki). Może tylko próbował stworzyć analogię. (Chociaż – tak zupełnie na marginesie – warto podkreślić, że ów styl walki, jakimś dziwnym trafem, akurat plasuje się bardzo blisko idei libertarianizmu, a to przez swoją kluczową zasadę – „wszystkie chwyty dozwolone, z wyjątkiem tych, które zagrażają życiu”. Libertarianie, najsilniej akcentujący potrzebę możliwie maksymalnej swobody jednostki w życiu społecznym, zaznaczają bowiem – „wolność mojej wirującej pięści musi być ograniczona bliskością twojego nosa – moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna twoja…).
Autor wypowiedzi o „zdziczałym kapitalizmie” i „wolnej amerykance” w Polsce, jak większość sfrustrowanych rodzimym bałaganem ogólnym, złudnie upatruje ratunku w działaniach rządu, który – jego zdaniem – powinien wprowadzić jeszcze więcej uregulowań i obostrzeń zwłaszcza w gospodarce.

Zatem – czy w naszym „ciężko doświadczanym kraju nad Wisłą” faktycznie mamy kapitalizm i tę „wolną amerykankę”? Mój rozgoryczony rozmówca, w słowach: „bo każdy robi, co chce”, sam już sobie częściowo odpowiedział i zarazem zaprzeczył. Właśnie o to chodzi, że u nas w życiu publicznym, a w szczególności w gospodarce, tak naprawdę tylko nieliczni mogą robić, co chcą. A przecież to zakres powszechnych swobód – miara wolności w tym obszarze, stanowi główną podstawę kapitalizmu (właśnie określoną tutaj jako „wolna amerykanka”).

Kapitalizm musi być dziki!…

Z encyklopedycznych definicji wynika, że cyt.: kapitalizm to system ekonomiczny oparty na prywatnej własności środków produkcji, wolnej przedsiębiorczości, wolnym obrocie towarami i usługami oraz na wolnej konkurencji pomiędzy podmiotami. W każdej z nich aż roi się od „wolności” w postaci przymiotników, odmienianych niemal we wszystkich przypadkach.
Kapitalizm rozpoznajemy zatem i oceniamy po dwóch atrybutach – w jakim są one stanie – własności i wolności – naturalnie ze sobą sprzężonych. Własność nie tylko jest podstawą produkcji i wymiany, ale również pomaga zabezpieczyć wolność osobistą jej posiadacza, zaznaczyć jej prywatne granice w najbliższej przestrzeni. Jeśli „coś mam”, a najlepiej – „im więcej mam” – tym bardziej muszą się ze mną liczyć! Z drugiej zaś strony – sama wolność wynika z istoty własności, rozumiana jako wyłączność władztwa nad daną rzeczą – „mogę z nią zrobić, co mi się podoba”. Nie mogę jedynie zagrażać własności innych, ich zdrowiu i życiu. Tylko tyle ograniczenia – „co nadto – od Złego pochodzi” i stopniowo niweczy obydwa atrybuty, w konsekwencji pozbawiając cały system sensu. Z jakimkolwiek dodatkowym ograniczeniem – kapitalizm przestaje być kapitalizmem! To już nie jest „swoboda krążenia kapitału”, podlegająca indywidualnemu osądowi w ramach wolnego rynku! (Tyle wolności, ile własności – tyle własności, ile wolności!)

„Dziki kapitalizm”, akurat taki oparty na „wolnej amerykance”, najszybciej kojarzy się z Dzikim Zachodem, czyli okresem masowego exodusu napływowej ludności Stanów Zjednoczonych na zachodnie terytoria w XIX w., w celu ich zasiedlenia i zagospodarowania. Przeciętnemu Europejczykowi proces ten kojarzy się zwykle z typowymi obrazkami rodem z hollywoodzkich westernów, kleconych masowo niemal na jedno kopyto pod wysoką oglądalność – zawsze niepohamowana chciwość, bezhołowie z coltem i lassem w ręku, trup ścielący się pokotem i tylko jeden sprawiedliwy. Taki stereotyp latami chętnie podtrzymywała także rodzima komunistyczna propaganda, w swoim mniemaniu lepiej tym sposobem dopełniająca wizerunek „zgniłego imperialnego Zachodu”.
A przecież faktycznie był to okres rozkwitu wolnej przedsiębiorczości, niebywałego rozwoju ekonomicznego w historii USA, milowy krok w budowie ich potęgi. A wszystko dzięki temu, że nadzieja i ludzki zapał nie były wtedy tłumione ingerencją państwa. Rząd amerykański, ze względu na ryzyko i wysokie koszty, nie od razu wysłał swoich urzędników z kodeksami w ślad za karawanami osadników, podążającymi na zachód. Jednak wcale nie oznaczało to braku prawa i bezładu. Obywatele na miejscu świetnie radzili sobie sami, spontanicznie tworząc proste i dobrze działające rozwiązania – własne samorządy i lokalne prawo, oparte na prostych, przejrzystych umowach. Stworzyli m.in. prywatne sądy, prywatny system własności, prywatną ochronę wraz ze skuteczną instytucją „szeryfa” i łatwym sposobem jego wyłaniania.
Prosperity dla tamtych terenów zaczęła przygasać dopiero z ostatecznym wkroczeniem państwa, które postanowiło „ucywilizować” życie farmerów i kopaczy złota, nie tylko budując kolej transkontynentalną, ale przede wszystkim wprowadzając jednolite „uregulowania” prawne i nowe podatki, planowo kłócąc przy tym białych z Indianami, żeby po wybiciu stad bizonów móc zamknąć tych ostatnich w rezerwatach.
Nie chcąc w tym miejscu zbytnio się rozwodzić, odsyłam zainteresowanych do publikacji na ten temat – „Nie taki dziki, Dziki Zachód” T.L. Anderson’a, P.J. Hill’a oraz „Libertariański Dziki Zachód” Jakuba Wozinskiego (tygodnik Najwyższy Czas! Nr 11/2013).

„Wolna amerykanka”? Wolne żarty!…

Kraje o silnej ingerencji państwa w praktykę ekonomiczną – czyli te z dużym udziałem wydatków publicznych w stosunku do ich PKB − z reguły mają słabszy wzrost gospodarczy i wyższe bezrobocie. Dla porównania w USA tuż przed pierwszą wojną światową stosunek ten utrzymywał się na poziomie 10%, w Niemczech i Wielkiej Brytanii nie przekraczał 15% PKB. W 2012r. w Polsce wynosił on prawie 45% – niewiele mniej niż np. w krajach afrykańskich (zaś w Korei Północnej 100%).

W dorocznych raportach wolności gospodarczej na świecie, prowadzonych przez Economic Freedom Network pod przewodnictwem Instytutu Frasera z Vancouver oraz publikowanych także przez The Wall Street Journal i Heritage Fundation (Index of Economic Freedom), Polska – na prawie 200 badanych państw – od lat pod tym względem zajmuje miejsce dopiero gdzieś w połowie listy.
Radykalne odwrócenie w 1992r. zaawansowanego trendu spadkowego PKB i zapoczątkowanie wzrostu gospodarczego, postępującego do połowy lat 90-tych aż do pułapu prawie 10-krotnie wyższego niż obecny – było zasługą naprawdę dobrze napisanej ustawy o działalności gospodarczej, zwanej ustawą Wilczka/Messnera. Stanowiła ona wówczas w zasadzie jedyną podstawę prawną dla działalności biznesowej i liczyła zaledwie… (jak na nasze warunki!) 54 artykuły. Dziś tę działalność reguluje u nas przeszło dwieście różnych aktów prawnych. Także w miejsce ówczesnych 19. ograniczeń koncesyjnych wobec przedsiębiorczości – teraz mamy ich również blisko 200. Mamy też ogółem ponad 100 rozmaitych podatków i para-podatków, różnie nazwanych dla niepoznaki. Kalendarzowe odniesienie proporcji między obowiązkowymi daninami do państwowej kasy a resztą dochodu, którą podatnik może już sobie zatrzymać, czyli tzw. dzień wolności podatkowej, badany rokrocznie przez Centrum Adama Smith’a – w 2013r. przypadł dopiero na 22 czerwca.
Poprzez skorumpowaną biurokrację, stanowiącą lobby sterujące produkcją ustaw oraz poprzez coraz bardziej uległe wobec niej sądownictwo – system państwowy stopniowo ruguje wolność osobistą z przestrzeni gospodarczej, krok po kroku uszczuplając tym samym wyłączność właścicieli w zarządzaniu legalnie wytworzoną przez nich własnością.

Trudno się zatem dziwić, że w efekcie takiego „porządkowania”, „cywilizowania” i „uszczelniania” systemu, od początku minionego dwudziestolecia mamy do chwili obecnej przeszło 300 miliardów dolarów zadłużenia zagranicznego (wzrost 7-krotny), dług publiczny idący w bilion złotych (wzrost prawie 4-krotny), stopę zatrudnienia 54% (spadek prawie o ¼) oraz niemal 2-milionową armię ekonomicznych emigrantów.
Hernando de Soto w „Innym szlaku” rozważa – jak to możliwe, że w wielu zakątkach Ziemi można spotkać społeczeństwa z równym zapałem i ofiarnością oddane pracy na rzecz swoich krajów i rodzin, ale za to egzystujące na co dzień w skrajnie odmiennych warunkach?..

A teraz − żeby ostatecznie i konkretnie odpowiedzieć na postawione wcześniej pytanie, ile mamy w Polsce kapitalizmu, czyli swobody w inwestowaniu prywatnej własności – po prostu zajrzyjcie Państwo do swoich portfeli. Wszak Wasza miesięczna wypłata to też przecież forma własności. Z wynagrodzenia brutto, po potrąceniu bezsensownych, lecz przecież przymusowych składek na „socjal” − kompletnie niewydolny już ZUS oraz na coraz mniej drożną publiczną opiekę zdrowotną i na podatek dochodowy − zostaje nam nieco ponad 70 procent. Przy zakupach i dokonywaniu opłat tracimy kolejne 23 %, czyli VAT, a niekiedy jeszcze akcyzę. Nasze wolne środki kurczą się więc już znacznie poniżej 50%, a tu jeszcze czekają podatki lokalne oraz netto przymusowych wydatków związanych z comiesięcznym utrzymaniem mieszkania i rodziny, często usztywnionych różnymi praktykami monopolistycznymi.
No i co – dużo Wam zostało?.. No więc ta resztka na dnie, to właśnie jest Wasza wolność finansowa i „polski kapitalizm”.
Skoro jednak w czerwcu 1989 „skończył się w Polsce komunizm”, socjalizmu „z ludzką twarzą” nie zdołaliśmy sobie zbudować, a kapitalizmu widać tyle, co do portfela napłakał – to wobec tego tylko, jak nazwać ustrój ekonomiczny, jaki faktycznie teraz mamy − do cholery?!..

Autor: Tomasz J.Ulatowski, 19 września 2013r.

Powyższy tekst został opublikowany przez portale Nowy Ekran (kliknij)

Prokapitalizm.pl Pafere.org i Prawica.net

(Rafał Ziemkiewicz poniżej mówi o polskim kapitalizmie…)