Już niebawem piłkarskie emocje mistrzostw Euro-2012, ale póki co – nadal możemy śledzić inne euro-igrzyska – te dotyczące wspólnej waluty UE.
Przy okazji toczonych w Polsce dyskusji – pod hasłem „przyjąć, czy nie przyjąć” – warto przypomnieć, że tak naprawdę wprowadzenie euro miało (i ma nadal!) służyć głównie ideologicznym i politycznym interesom francuskich socjalistów, zaś zaledwie przy okazji – celom gospodarczym Europy.

Europa w zaprzęgu socjalistów…

W Unii Europejskiej toczy się nie tylko rywalizacja poszczególnych jej regionów i państw członkowskich o środki i wpływy, ale przede wszystkim od samego początku ścierają się w niej dwie opcje ideowo-polityczne; klasyczno-liberalna z socjalistyczną.

Zarówno Robert Shuman, jak też pozostali uważani za „ojców” idei Wspólnot Europejskich – Alcide de Gasperi i Konrad Adenauer – w istocie nie planowali tworzenia wspólnego europejskiego mega-państwa – z parlamentem, z rozbudowaną machiną biurokratyczną, wspólną walutą, czy też unią fiskalną, opartą na wysokich podatkach.
Wszyscy trzej byli katolikami i chrześcijańskimi demokratami o klasyczno-liberalnych zapatrywaniach na gospodarkę. W ich dążeniach „wspólna Europa” miała być obszarem ożywionej wymiany bez barier – państwa przystępujące do porozumienia, zachowując pełnię suwerenności, miały jedynie otworzyć swoje granice i zapewnić swobodny dwustronny przepływ towarów, usług, kapitałów (bez barier celnych i innych utrudnień) oraz nieskrępowane przemieszczanie się obywateli, mających pełnię wyboru miejsca pracy i docelowego osiedlenia.

Wizja ta olbrzymią wagę przywiązywała do wolności indywidualnej jako najważniejszej wartości kulturowej Europejczyków i chrześcijaństwa. Traktat Rzymski z 1957r., będący pierwszym istotnym krokiem do urzeczywistnienia tych dążeń, w swych założeniach przywracał zatem prawa, będące podstawą sprawdzonego porządku dziewiętnastowiecznej liberalnej Europy. Miał stanowić odwrót od socjalizmu. Socjalizmu, który je zniweczył, doprowadzając do konfliktów pomiędzy narodami oraz do obydwu wojen światowych.
Zwolennikami takiego modelu koegzystencji państw „starego kontynentu” są tradycyjnie chadecy oraz przede wszystkim takie kraje, jak Niemcy i Wielka Brytania. Obóz jego przeciwników stanowią natomiast demokraci i socjaliści – optujący za imperialną wersją Europy – zwykle skupieni pod wodzą francuskiego rządu.

Właśnie dla takich ludzi, lewaków – jak choćby Delors czy Mitterrand, koncepcja Shumana stała się niebywałą szansą na ziszczenie ich młodzieńczych ideałów (tych samych, o których pisał guru eurosocjalistów – Jean Monnet) – zbudowania ogólnoeuropejskiego państwa socjalnego – swoistej fortecy – protekcjonistycznej na zewnątrz i interwencjonistycznej wewnątrz, scentralizowanej i zarządzanej przez „sprawnych technokratów”. Imperium to w założeniach miałoby odpowiadać za redystrybucję, regulację i harmonizowanie ustawodawstwa na terenie Europy. W konsekwencji państwa członkowskie przekazywałyby stopniowo coraz większą władzę organom centralnym takiej Unii.
Nie na darmo przez dziesięć lat swojej pracy w Brukseli, Delors obsadzał niemal wszystkie stanowiska w Komisji Europejskiej francuskimi socjalistami.
Politykom francuskim przyświeca dodatkowo jeszcze jeden cel – ów kierunek przemian w europejskiej polityce międzynarodowej stopniowo rekompensowałby Francji utratę jej przedwojennej pozycji oraz kondominiów po drugiej wojnie światowej.

Tragedia euro…

Opisany wyżej problem poddaje wnikliwej analizie Philipp Bagus – niemiecki ekonomista i przedstawiciel „szkoły austriackiej” – w swojej książce „Tragedia euro”, wydanej w Polsce w ub. roku przez Instytut Ludwiga von Misesa. Twierdzi w niej otwarcie, że francuscy socjaliści, zwłaszcza od początku lat dziewięćdziesiątych – w dobie uwalniania się spod komunizmu krajów takich jak Polska, Węgry itp., a przede wszystkim w dobie jednoczenia się i umacniania Niemiec (naturalnego rywala ich kraju) – z obawy przed perspektywami rozwojowymi, jakie stają przed marką – na gwałt potrzebowali czynnika, który przyspieszyłby realizację ich hegemonistycznych zamierzeń. Co więcej – który by zarazem uczynił proces budowy europejskiego mega-państwa socjalnego trudno-odwracalnym. Taką szansą było jak najszybsze wprowadzenie do realnego obiegu wspólnej waluty z jednoczesną władzą nad centrum jej emisji (Europejskim Bankiem Centralnym) oraz jak najszybsze wciągnięcie w nią Niemiec.

Zgoda na zastąpienie marki przez euro była największym błędem polityki niemieckiej (konkretnie błędem Helmuta Kohla i prezesa Bundesbanku – Karla Otto Pöhla), co widać zwłaszcza dziś.

Słynne niegdyś określenie de Gaulle’a co do EWG (że jest to powóz, przy którym Niemcy są koniem, a Francja woźnicą) nabiera oto jeszcze większej wyrazistości.

Czy Europie jest potrzebna wspólna waluta?..

Z pozoru wydaje się, że tak. Zgodnie z oficjalną argumentacją ma przecież obniżać koszty transakcyjne, ułatwiać handel, turystykę oraz wzrost gospodarczy Europy. Ale o wiele bardziej niż gospodarce jest ona potrzebna politykom – szczególnie tym konsekwentnie realizującym strategię centralistyczną. Sprawne rozszerzanie strefy walutowej o nowych członków przy jednoczesnym trzymaniu łapy na odległej od ich zasięgu „maszynce do drukowania” wspólnego pieniądza, jaką jest Europejski Bank Centralny – daje olbrzymią władzę.
Murray Rothbard – w swojej książce „Złoto, banki, ludzie” – przestrzegał, iż pieniądz powstaje naprawdę jedynie w procesach wolnorynkowych – żaden rząd nie dysponuje w istocie możliwością „tworzenia go” dla gospodarki.
Pieniądz sztucznie narzucony rynkowi nie ma przed sobą większych perspektyw – jest z góry skazany na porażkę. To tylko kwestia czasu.

Mimo, że euro jest obarczone taką genetyczną słabością, można jednak zaryzykować twierdzenie, że nawet coraz częstsze problemy, jakich doświadcza – nie służące samej walucie – paradoksalnie dobrze służą postępom centralizacji. Dostarczają bowiem znakomitych pretekstów i argumentów do tworzenia kolejnych kosztownych instytucji „ochronnych” wysokiego szczebla.

Przytoczony wcześniej Philipp Bagus, w „Tragedii euro”, zwraca uwagę także na fakt, że wprowadzając jednolite unijne standardy – w tym także wspólny pieniądz – Europa stopniowo traci tym samym swoją naturalną siłę rozwojową, wynikającą dotychczas z konkurencji egzystujących blisko siebie różnorodności. Od średniowiecza bowiem, Europejczycy żyli w różnych systemach politycznych – obok siebie funkcjonowały niezależne miasta Flandrii, Niemiec i północnych Włoch, królestwa Bawarii czy Saksonii, republiki np. Wenecja. W takim układzie, gdzie obok siebie działają różne systemy i waluty – państwa mają wzajemną motywację do ich ciągłego doskonalenia.

Zastępowanie różnych walut w poszczególnych krajach jednym wspólnym pieniądzem – przypomina w pewnym sensie ustanawianie na rynku tylko jednego rodzaju „towaru” z wykluczeniem jakiejkolwiek konkurencji.
Mechanizm konkurencji, który najlepiej stoi na straży obywatelskich wolności, wyeliminuje niebawem także planowana unia fiskalna. Ujednolicając podatki ograniczy ludziom „głosowanie nogami” i wybór łagodniejszych systemów.

Mateusz Machaj – główny ekonomista Instytutu Misesa, w wywiadzie do październikowego n-ru magazynu „Trend”, podkreślił m.in., że gdyby prawdziwym celem Unii było tylko wdrożenie wspólnego pieniądza, to wprowadzonoby po prostu wolny rynek pieniężny (na przykład nieregulowany przez państwo standard złota). Priorytetowym celem było jednak uzyskanie monopolu menniczego dla rosnącej mocarstwowej Unii. Wspólna waluta jest wykorzystywana do pośredniego i bezpośredniego finansowania deficytów budżetowych. Ponieważ Europejski Bank Centralny drukuje na ten cel pieniądze, to na klubie euro najbardziej pasożytują te kraje, które mają największe deficyty, kosztem krajów bardziej zdyscyplinowanych fiskalnie.

Taki układ umożliwia swego rodzaju „przekupstwo” na drodze zjednywania sobie zwolenników budowy socjalnego euro-molocha.
Dodatkowymi dowodami prymatu polityki nad ekonomią przy tworzeniu strefy walutowej było też choćby samo przyjmowanie partnerów od początku gospodarczo niepewnych – takich jak Grecja czy Portugalia oraz – zwłaszcza w przypadku Grecji – podtrzymywanie w strefie niemal na siłę (wbrew opiniom wielu ekonomistów o potrzebie jej wykluczenia dla ratowania reszty strefy oraz kosztem pożyczek, wpompowanych w jej gospodarkę praktycznie bez nadziei na odzyskanie).

Zatem pytanie o sens przyjęcia przez Polskę euro, tak naprawdę sprowadza się do pytania o sens trwonienia po raz kolejny narodowego wysiłku, by budować na nowo socjalizm – tym razem pod zarządem „eurofederastów z Brukseli”.
Zdecydowanie błędny jest pogląd – jak pisze Bagus – że koniec euro oznaczałby kres samej Europy lub idei europejskiej; byłby to zaledwie kres socjalistycznej wizji rozwoju kontynentu.

Na zakończenie pozwolę sobie zacytować jeszcze (mam nadzieję – bezkarnie!) fragment jednego z jesiennych newsletterów z blogu „DwaGrosze”, autorstwa blogera „Cynik9” – znakomitego analityka rynkowego i wytrawnego obserwatora polskiej sceny politycznej z zagranicznej perspektywy;
(…) w Europie szaleje duet Merkozy (Merkel+Sarkozy). Co spotkanie ogłasza ratowanie coraz to nowego bankruta, dopisując kolejne zera pod czekiem, który wystawi bankom w imieniu mas. Największym sukcesem duetu jest stworzenie wrażenia, że rozkładający się powoli korpus Grecji nie jest jeszcze w stanie śmierci klinicznej. Stworzenie tej iluzji potrzebne jest do utrzymania innej – że banki francuskie i niemieckie, umoczone w Grecję również nie są w tym samym stanie. A to z kolei jest wymagane, aby je wkrótce ratować pieniędzmi zrabowanymi podatnikom w Europie niejakim EFSF-em.
(…) demokracja dokonała, zakończonej pełnym sukcesem, ekstrakcji nerwu łączącego portfel gościa na ulicy z jego rozumem. W rezultacie nikt tak na prawdę już nie rozumie, że eufemizm tzw. „rekapitalizacji banków” oznacza nic innego, jak wyciągnięcie ci z portfela paru banknotów i to nie jednorazowo, ale praktycznie przez lata – zastawienie przyszłości naszej i naszych dzieci. Dochodzi do takich nonsensów jak kraj – już jęczący pod jarzmem długów – który musi na rynkach kapitałowych pożyczyć więcej, aby zapłacić swoją dolę na ratowanie banków francuskich i niemieckich (vide Słowacja). Spada mu przez to rating kredytowy, przez co pożyczać będzie odtąd drożej, a zatem jęczeć będzie pod jeszcze większym jarzmem długów.
Podobało się to tak demokratycznym osłom wyborczym w Polsce, że zafundowały sobie w wyborach drugą kadencję premiera Tuska, który powtarzał przez całą pierwszą, jak bardzo spieszno mu do rozpadającej się strefy euro. Jego minister finansów rwał się do wyrzucania pieniędzy polskiego podatnika na „ratowanie Grecji” już wcześniej, mimo że Polska ma szczęście nie należeć jeszcze do strefy euro i że zachowała suwerenność nad własną walutą. To wszystko najprawdopodobniej naprawi druga kadencja Tuska, w czasie której kraj bohatersko wejdzie do strefy, kładąc – nie pierwszy raz w naszej historii – dobrowolnie głowę pod obcy topór i zacznie być w ramach euro-solidarności także dymany na ratowanie obcych banków. Inne przysłowie sobie Polak kupi, że i przed szkodą i po szkodzie głupi – przestrzegał w podobnych okolicznościach poeta przed 200 laty. Polak – jak widać – skorzystał z tej przestrogi i przysłowie sobie kupił… 

Tomasz J. Ulatowski – styczeń, 2012

– artykuł został opublikowany również przez portal prawica.net